poniedziałek, 18 grudnia 2017

grudzień

pod dachem
trzymam dźwięki na dystans
i nie zagląda przez ramię
nikt
niezaproszony
niewezwany
niezaszczycony

przez okno mogę nie widzieć
ani jednego człowieka
ptaki na mnie gwiżdżą
koty mają swoje drogi
tylko
brzezina przez sen
szczęka z zimna
nie wiedzieć kiedy
naparła na parapet
no nie jest to las birnamski
raczej
kępa śniętych hatifnatów

w białej skórze
pękają niektóre powieki
unoszą się z trudem
zmęczonego starca
(czemu młode drzewa
mają takie stare oczy?)
gapią się
tak nieprzytomnie
że się nie liczy.

piątek, 1 grudnia 2017

adwent

babcia z wiekiem trochę się zbiegła i ze sztucznego czarnego futra musiała upuścić kawałki. odeszło akurat na czapkę. była bardzo sprytna, a zaćma dopiero kiełkowała. zresztą igłę nawlekłaby nawet bez oczu, a może i bez rąk. w 1974 byłam tego pewna.
w grudniowej ciemności zaglądała do naszego pokoju i syczała moje imię. gramoliłam się zza sznurkowej kratki, chcąc i niechcąc jednocześnie tak bardzo, aż swędziały mnie kości.
po drodze chwytałam lampion, idealny sześcian z tektury, z bibułkowymi witrażykami. mama kleiła bryły jak fabryka, choć wówczas żadna fabryka nie produkowała adwentowych lampionów. dzieci myślały, że zagraniczny.
futro i czapka zmieniały babcię w wielkiego kreta z krótkim pyszczkiem. wkładałam granatowego misia, między łykami gorącego mleka zerkając, czy jej nos jednak nie wydłuża się w blady ryjek. ale nie.
ściągała mnie w pasie skórzanym paskiem i wychodziłyśmy na mróz.
podwórko skrzypiało nam pod butami, a my wędrowałyśmy na przełaj, wdychając zmrożone wyziewy restauracyjnych zaplecz. ten zapach ścinał w nosie gile w kryształy i dopiero kiedy oddtajały, można je było usunąć rękawem.
lampion chybotał się się na długim kiju, a drgający płomyk wiódł nas prosto w najgęstszy cień w mieście, cień ciemniejszy i większy od nocy.
całym, nie za ciężkim ciężarem uwieszałam się na żelaznej klamce, i na czarnych drzwiach, powycinanych w pierniczkowe krzyże, wjeżdżałam w szczelinę buchającą żywym lodem, zaciskając przy tym mocno powieki. bałam się, że skostnieją mi oczy, że pokryje je cienka skorupka, jak przy pierwszym mrozie na kałuży przy śmietnikach, i że ktoś nie będzie mógł się powstrzymać, żeby na nie nie nadepnąć. ja nigdy nie mogłam się powstrzymać.
wchodziłyśmy do kościoła, do wnętrza czarnej lodowej góry, i szłyśmy między lodowymi filarami, których szczyty ginęły gdzieś w nieskończoności, wiem dobrze, każdego grudniowego ranka zadzierałam głowę na ile pozwalała mi skóra na szyi, widziałam wyraźnie jak wtapiają się w kosmos.
odgłosy naszych kroków rozchodziły się po kościelnej posadzce kręgami, mijały filary i rozbijały o brzeg nocnego nieba, które na horyzoncie schodziło nisko do samej ziemi. zdumiewające, że właśnie nasze buty wprawiały w drganie cały kościół, przecież byłyśmy takie lekkie. ile może ważyć calineczka i kret?
szłyśmy dalej, i dalej, bo wnętrze czarnej lodowej góry było o wiele dłuższe niż jakiekolwiek podwórko w mieście.
wtedy, tuż przed horyzontem, zaczęły pojawiać się inne światełka, wszystkie chwiały się i podskakiwały w jednym kierunku, zlatywały pod ten ołtarz, z którego spada dziecko.
włączałyśmy się w rój lampionów, gdzie zapach się ocieplał i lekko dusił stearyną i kadzidłem. śpiewałam z zapałem spuście nam na ziemskie niwy, a gile wsiąkały w rękawy granatowego misia.
— pomódl się, żeby mama zdrowa była, pomódl się niech zdrowe dziecko ci urodzi — szeptała mi do ucha babcia-kret.
modliłam się, aż bielały mi palce.
potem zapalały się światła i robiło się normalnie, jak w kościele. wracałam w podskokach przez szare podwórko.
pod misiem nadal miałam piżamę, wślizgiwałam się więc do ciepłego łóżka rodziców i spałam do śniadania.


poniedziałek, 30 października 2017

zosia, 107

taki aktor to ma brzydko. w błocie się musi utaplać, całować się musi... całowanie to gorsze jak nago obłapianie. i ten wilhelmi! z tym to bym ja za żadne pieniądze nie szła sie całować, brrr...
a z dymszą?
co z dymszą?
szła by babcia?
dymsza miał krzywe nogi, na beczce prostowane.
olbrychski?
a jidź!
holoubek?
ahahahaha!
no nie wiem, łapicki?
o, ten ładny, ale za sztywny, hrabiątko takie. i daj mnie spokój, bo ja tu robotę mam, ręce myj, obiad stoi.


sobota, 30 września 2017

kant

kiedy umarł miałam piętnaście lat
przez piętnaście lat nie widziałam,
żeby kupował nowe ubrania
wszystko, co wisiało
w tej szafie bez pleców i dna
było sprzed historii
(oprócz bielizny,
której co najmniej jeden komplet
otrzymywał każdego roku na gwiazdkę
razem z gorzką czekoladą
ze zjednoczonej okazji
urodzinowo-imieninowo-bożonarodzeniowej)

jego garnitury,
i te całoroczne, i lżejsze letnie
były co prawda
trochę wyświecone godzinami pod żelazkiem
ale niezmiennie eleganckie
czy do siatkowego kapelusza
czy do filcowego
czy pod karakułową zimową furażerkę

sąsiadki mówiły
ten twój dziadek to się nosi
on tak potrafi
prosto
jak jakiś pan.

ubrania prasował sobie sam
spryskiwał wodą pożółkłe płócienko
znikał w kłębach pary
kiedy wszystko było idealnie gładkie
uśmiechał się niezauważalnie
i posapywał niedosłyszalnie.

spodnie wywracał na lewą stronę
przeciągał mydłem wzdłuż nogawki
potem, unosząc się w białym obłoku,
na prawej stronie
starym jak świat żelazkiem
stwarzał
najidealniejszy w mieście
kant.

wychodziliśmy z domu
a on wycinał przede mną drogę przez miasto
codziennie ciął miasto kantem
sam je sobie zbudował
i dlatego
nic nikomu do tego.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...


WSZYSTKIE TEKSTY, FILMY, FOTOGRAFIE I RYSUNKI UMIESZCZONE NA TYM BLOGU, SĄ WŁASNOŚCIĄ MOJĄ LUB AUTORÓW, KTÓRZY UDZIELILI ZGODY NA ICH PUBLIKACJĘ.
KOPIOWANIE I ROZPOWSZECHNIANIE BEZ ZGODY MOJEJ LUB AUTORÓW JEST ZABRONIONE.
© Katarzyna Wasilkowska