babcia z wiekiem trochę się zbiegła i ze sztucznego czarnego futra musiała upuścić kawałki. odeszło akurat na czapkę. była bardzo sprytna, a zaćma dopiero kiełkowała. zresztą igłę nawlekłaby nawet bez oczu, a może i bez rąk. w 1974 byłam tego pewna.
w grudniowej ciemności zaglądała do naszego pokoju i syczała moje imię. gramoliłam się zza sznurkowej kratki, chcąc i niechcąc jednocześnie tak bardzo, aż swędziały mnie kości.
po drodze chwytałam lampion, idealny sześcian z tektury, z bibułkowymi witrażykami. mama kleiła bryły jak fabryka, choć wówczas żadna fabryka nie produkowała adwentowych lampionów. dzieci myślały, że zagraniczny.
futro i czapka zmieniały babcię w wielkiego kreta z krótkim pyszczkiem. wkładałam granatowego misia, między łykami gorącego mleka zerkając, czy jej nos jednak nie wydłuża się w blady ryjek. ale nie.
ściągała mnie w pasie skórzanym paskiem i wychodziłyśmy na mróz.
podwórko skrzypiało nam pod butami, a my wędrowałyśmy na przełaj, wdychając zmrożone wyziewy restauracyjnych zaplecz. ten zapach ścinał w nosie gile w kryształy i dopiero kiedy oddtajały, można je było usunąć rękawem.
lampion chybotał się się na długim kiju, a drgający płomyk wiódł nas prosto w najgęstszy cień w mieście, cień ciemniejszy i większy od nocy.
całym, nie za ciężkim ciężarem uwieszałam się na żelaznej klamce, i na czarnych drzwiach, powycinanych w pierniczkowe krzyże, wjeżdżałam w szczelinę buchającą żywym lodem, zaciskając przy tym mocno powieki. bałam się, że skostnieją mi oczy, że pokryje je cienka skorupka, jak przy pierwszym mrozie na kałuży przy śmietnikach, i że ktoś nie będzie mógł się powstrzymać, żeby na nie nie nadepnąć. ja nigdy nie mogłam się powstrzymać.
wchodziłyśmy do kościoła, do wnętrza czarnej lodowej góry, i szłyśmy między lodowymi filarami, których szczyty ginęły gdzieś w nieskończoności, wiem dobrze, każdego grudniowego ranka zadzierałam głowę na ile pozwalała mi skóra na szyi, widziałam wyraźnie jak wtapiają się w kosmos.
odgłosy naszych kroków rozchodziły się po kościelnej posadzce kręgami, mijały filary i rozbijały o brzeg nocnego nieba, które na horyzoncie schodziło nisko do samej ziemi. zdumiewające, że właśnie nasze buty wprawiały w drganie cały kościół, przecież byłyśmy takie lekkie. ile może ważyć calineczka i kret?
szłyśmy dalej, i dalej, bo wnętrze czarnej lodowej góry było o wiele dłuższe niż jakiekolwiek podwórko w mieście.
wtedy, tuż przed horyzontem, zaczęły pojawiać się inne światełka, wszystkie chwiały się i podskakiwały w jednym kierunku, zlatywały pod ten ołtarz, z którego spada dziecko.
włączałyśmy się w rój lampionów, gdzie zapach się ocieplał i lekko dusił stearyną i kadzidłem. śpiewałam z zapałem spuście nam na ziemskie niwy, a gile wsiąkały w rękawy granatowego misia.
— pomódl się, żeby mama zdrowa była, pomódl się niech zdrowe dziecko ci urodzi — szeptała mi do ucha babcia-kret.
modliłam się, aż bielały mi palce.
potem zapalały się światła i robiło się normalnie, jak w kościele. wracałam w podskokach przez szare podwórko.
pod misiem nadal miałam piżamę, wślizgiwałam się więc do ciepłego łóżka rodziców i spałam do śniadania.