gęś brała się z torby.
co roku, z końcem października, franciszka piechowska z potężną skajową torbą maszerowała na swoich zmartwionych nogach do pekaesu w będominku. po dwugodzinnej podróży wykładała na stół w naszej kuchni na piwnej gołą wyszczerzoną gęś z podwiązanym gardłem oraz flaszkę krwi. torbę, z kilkoma spódnikami, kilkoma zmianami bielizny (w tym jedna do lekarza) oraz zapasem rajtuz, wsuwała pod wersalkę w małym pokoju. w torbie był też dostatek kropli i maści do oczu, maści do zmartwionych nóg oraz sukienka na niedzielę, święta i imieniny. i broszka.
kiedy już się nagadały, zdejmowałam rajtuzy, smarowałam zmartwione nogi maścią i pytałam o gwóźdź w kolanie.
rano smarowałam maścią oczy, zakładałam rajtuzy na zmartwione nogi i pytałam czemu takie fioletowe.
ciocia frania śmiała się aż maść z oczu spływała i szła zarabiać drożdżowe na kucha.
babcia ustawiała na stole pięć słoiczków.
potem płukała gęś, dzieliła gęś, piekła gęś.
nie znosiłam ciemnego suchego mięsa, ale żułam je cierpliwie nie spuszczając oka z pięciu słoiczków.
nie cierpiałam czerniny, ale każdy cofający się łyk przepychałam suszonym jabłkiem i nie gubiłam słoiczków z oka.
pilnowałam każdej kropli wytapianego gęsiego tłuszczu, do słoiczków spływał najdoskonalszy smak świata, jedyny smak mojego dzieciństwa. tężał w roziskrzony śnieg, żeby na kromce chleba znowu roztopić się pod kryształkami soli.
gęsi smalec, cenniejszy od kawioru, znikał w niepowstrzymanym tempie, znikały cztery słoiczki. zaczynało się żebranie o piąty, babcia mówiła nie dam, w końcu stawiała słoiczek na stole, masz, ty brydo, ostatni.
po kilku tygodniach na stole pojawiał się inny ostatni, potem znowu ostatni, i znowu, aż do lata. niczym pięcioma chlebami i dwiema rybami, babcia smalcem trzymała mnie przy życiu.
w maju, po świętej zofii, ciocia frania pakowała torbę i wracała do dom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz